W ostatni piątek zastanawiałam się, czy na pewno muszę udać się po pierwsze – sama do lekarza i po drugie – z dzieckiem do pewnego specjalisty. Uznałam, że wszystko co nieważne i mało ważne należy teraz odwołać lub przełożyć na potem z racji szalejącej pandemii. Ale te dwie wizyty były jednak w mojej ocenie dość niezbędne. Po pierwsze dlatego, że kończył mi się ważny lek wydawany a receptę, po drugie nie chciałam wizyty np. za miesiąc, kiedy sytuacja może nie być jeszcze do końca opanowana. Lub może być nawet gorsza…

Poszliśmy więc do pewnej pani specjalistki i zasiedliśmy w poczekalni. Ponieważ szliśmy całą drogę pod wiatr, z oczu ciekły nam łzy, a w poczekalni już po chwili nasze nosy wypełniły się wodnistym katarem. Chusteczki były niezbędne! Kiedy tylko odważyliśmy się zasmarkać, do poczekalni wpadła pani specjalistka wołając: „Pani z chorym dzieckiem mi tu przyszła?!” Jej oburzenie było ogromne i wcale go nie kryła. Moje tym bardziej, więc zastanawiałam się od tej pory siedząc w małej poczekalni pełnej ludzi, czy warto czekać na wizytę, która zresztą nie odbywa się o wyznaczonej porze. Ostateczni jednak, po 45 minutach spóźnienia, weszliśmy wreszcie do środka. I wtedy pani, która może uznała, że zareagowała wcześniej zbyt gwałtownie (czyżby?), zaczęła mi tłumaczyć, że to dlatego, że boi się o swoje zdrowie, bo… jest pacjentką onkologiczną. To jedno zdanie, w połączeniu z wiekiem tej pani (mniemam, że około 60 r.ż.) wystarczyło, żeby cała moja wcześniejsza złość rozpłynęła się. Zastąpiło ją zdumienie i niezrozumienie dla osoby, która będąc w grupie podwyższonego ryzyka w temacie wszechobecnego już koronawirusa, zdecydowała się pracować, choć przecież pracuje i zarabia sama na siebie. Pozostaje do tego w bardzo bliskim, bezpośrednim kontakcie z wieloma osobami. Nie wystarczy, że całe swoje życie dobrze zarabiała i miała szansę odłożyć kilka monet na bardziej kiepskie czasy. W sumie to wiecie, mnie nic do tego, czy ktoś pracuje, czy nie. Choć w gruncie rzeczy jednak, coś tam mi do tego, bo właściwie zastanawiam się, kto większe zagrożenie w tym gabinecie wtedy stwarzał. Czy ona, czy my…? I bilans ten wyszedł mi jednak z korzyścią dla mnie i syna.

Nie rozumiem ludzkiej zachłanności i pędu za pieniędzmi. Tego, że nigdy nie jest nam dość, żeby powiedzieć: „Uff, już wystarczy.” Tak jakbyś nigdy nie był syty, choćbyś cały dzień wcinał ciastka.

Po kilku, dobra, kilkunastu, wreszcie chyba nas mdli? Mówisz sobie: Basta! (?)

Widać, niektórzy pragną pieniędzy nieustannie. Rozumiem, że chcemy dobrze, a nawet bardzo dobrze żyć. Ale żeby żyć, musimy czasami odłożyć pewne rzeczy na bok, odstawić na boczny tor, żeby skupić się na tym co najistotniejsze.

Najważniejsze to czasem widzieć plusy w każdej sytuacji.

Może więc po to siedzimy dzisiaj w domu, żeby zjeść przepyszne placuszki z serkiem mascarpone?

Tak często nie mamy czasu, a tu dzisiaj czasu jest aż nadto.

Nie pomniejszam powagi sytuacji, jaką dziś mamy dookoła. Rozumiem ją i właśnie dlatego nie rozumiem tych, dla których nie ma wartości ważniejszej od ich zdrowia.

Jeśli uważasz inaczej, masz do tego prawo.

Nie piszę swoich wpisów po to, żeby się komuś przypodobać ani tak, żeby inni czytali, chcieli czytać.

Wbrew temu co się sprzedaje i niezależnie od tego, piszę to, co myślę.

Dlatego, kiedy zadzwoni do mnie jutro pan i pani w sprawie wizyty, powiem im, że muszą poczekać, bo teraz odwołuję spotkania w gabinecie.

Gdybym nie miała pieniędzy na chleb, pewnie nie zrobiłabym tego.

Kiedy jednak chodzi o przysłowiową szynkę do tego chleba, no cóż, może warto trochę poczekać?

Nawet jeśli będę na tym stratna…