“Whitney” i “Rocketman” to dwie różne historie.

Obie opowiadają jednak o wielkich muzycznych sławach – Whitney Houston i Eltonie Johnie.

Niezwykle utalentowani, wyrastali oboje w trudnym otoczeniu.

Wymagania rodziców i ich rozwody, brak akceptacji z ich strony miały duży wpływ na to, co stało się, kiedy artyści sięgnęli po najwyższą sławę. Okazało się wówczas, że wciąż za czymś goniąc, nie mieli spokoju w sercu, bliskości, której tak bardzo pragnęli i normalności, która przecież wzajemnie wykluczała się z trybem życia, jaki wybrali.

Ważniejsze od przyjaźni i rodziny były pieniądze, które zarabiali i show, które musiało trwać.

Bo byli widzowie, bo koncerty, bo nagrania, bo trasa.

Show must go on.

I będzie to tak trwać, dopóki starczy im sił, żeby codziennie wkładać swój kostium i stawać na podium.

Dopóki będą biły brawa.

Kiedy pojawi się buczenie z widowni, okaże się, że cena sławy, jaką im przyszło zapłacić była bardzo wysoka.

Samotność, brak akceptacji siebie, koszmary nocne, uzależnienia, ze szpon których nie potrafili się wydostać.

Jak to?! Przecież wokoło nich było tylu ludzi, którzy ćpali i pili, i nie skończyli źle?!

Traktowali to bowiem, jak dobrą zabawę, ale mieli… no właśnie, kogoś obok? Nie byli aż tak wrażliwi i destrukcyjni względem siebie…?

Whitney i Elton ciągle próbowali innym coś udowadniać i zabiegać o dobre słowo.

Mieli pragnienie akceptacji,… której sami sobie nie dali nawet odrobinę.